Więcej informacji na: www.zamekczocha.pl
Tekst: Robert Drabczyk
Urodziła się 9 października 1936 roku, czyli na trzy lata przed wojną. Wojną, której nie znała, choć ta jej dotknęła. Wychowywana była bowiem w domu-klatce, osłoniętym od rzeczywistości. Mimo to była doskonałym obserwatorem życia codziennego. Zmarła w 1997, pokonana przez chorobę – nowotwór.
Agnieszka Osiecka, bo o niej mowa, była jedyną córką Marii i Wiktora Osieckich. Matka pracowała po wojnie jako bibliotekarka, ojciec był w owym czasie znanym pianistą. I to właśnie ojciec był jej największym autorytetem. To on planował życie małej wówczas Agnieszki – zapisał ją na lekcje języków, zatrudnił opiekunkę i nie pozwalał czytać prasy codziennej, w której mogłaby znaleźć informacje niewłaściwe dla dziecka.
Matka, jak pisze Agnieszka w „Rozmowach w tańcu”, była hipochondryczką i nie wyobrażała sobie życia bez córki. Może właśnie dlatego dopasowała się do stworzonego przez męża świata idealnego i nawet zimą starała się o świeże letnie owoce. Robiła na przekór ludziom dookoła, pokazując, że możliwe jest normalne życie – sięganie po nieosiągalne: jak choćby tropikalne owoce – cóż z tego, że droższe.
STS – Satyra, Teatr, Sukces
Cicha i skryta (podkochująca się w sąsiadach z naprzeciwka) Agnieszka Osiecka wypłynęła na powierzchnię podczas podjętych (i ukończonych!) przez nią studiów na Wydziale Dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Mało kto wie, że Agnieszka pozostałaby zwykłym oświetleniowcem w Studenckim Teatrze Satyryków (STS), gdzie stawiała pierwsze kroki, gdyby nie nagłe zastępstwo za chorą tekściarkę.
Początkowo piosenki Osieckiej były tylko przerywnikami w całym programie, z czasem stały się jego osią. To właśnie dla STS-u powstały pierwsze wielkie przeboje Agnieszki: „Okularnicy”, „Kochankowie z ulicy Kamiennej”, „Sztuczny miód”, „Miasteczko cud”. Jej piosenki były komentarzami do rzeczywistości, obecnej sytuacji społecznej i politycznej. Idealnie współgrały z nastrojami widowni. Agnieszka pisała prosto, treściwie i zrozumiale.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie zawsze jest to poezja najwyższych lotów, jednak miała swoje żelazne (choć czasem łamane) reguły: nie lubiła przymiotników. Być może dlatego, że upraszczały one widzenie świata do ściśle określonych barw, nastrojów. Ona wolała opisywać, pozostawiać swoim czytelnikom (słuchaczom) ostateczne decyzje dotyczące kolorów.
STS był tylko krótkim przystankiem na jej drodze ku szczytowi. Spotkanie to miało jednak odcisnąć się głęboko na jej dalszym losie. To dzięki STS-owi Agnieszka poznała nie tylko moc swoich piosenek, satyry, ale także kulisy teatru, którym zafascynowana była do samego końca, co potwierdziła swoją ostatnią współpracą – z sopockim Teatrem Atelier.
Afrodyta Agnieszka
O Agnieszce można mówić wiele, bardzo wiele. O jej życiu, próbach założenia rodziny – tzw. „małej stabilizacji”, której podobno się obawiała, alkoholizmie, znajomych, spotkaniach i pracy. Nie sposób jednak powiedzieć jak piękną i urzekającą osobą była Agnieszka.
Szczupła, długowłosa i długonoga dziewczyna uwiodła niejednego i niejednemu złamała serce. Agnieszka rozkochała w sobie i mnie. Rozkochała do tego stopnia, że pisząc ten artykuł mówię o niej po imieniu – stwarzając pozory „per ty” i wyobrażając sobie wypity z nią bruderszaft. Do tego stopnia, że mógłbym zaśpiewać (a może lepiej wyrecytować): „Na całych jeziorach Ty [...] na serio i w żartach Ty”. I w końcu do tego stopnia, że czytam ją, o niej, a nawet to, co ona.
Agnieszka uwodziła nie tylko urodą, ale także intelektem i ogromnym darem gawędziarstwa. Cała jej postać w zestawieniu z mężczyzną stawała się czymś nazbyt świetlistym, mądrym i wspaniałym, by zatrzymać się na dłużej w jednym porcie. W przeciwieństwie do typowej uwodzicielki, Agnieszka także zakochiwała się w wielu mężczyznach. Łamała serca, ale i ona miała je niejednokrotnie złamane.
Z wyglądu Afrodyta, wewnątrz była Ateną i Artemidą, a nawet wieloma innymi boginiami. Jedyną, którą niezmiernie trudno byłoby odnaleźć w osobie Agnieszki jest Hestia – bogini domowego ogniska. O Agnieszce trudno mówić, że była domatorką. Przeczytałem ostatnio, że Agnieszka bardzo często wyjeżdżała, a bardzo rzadko wracała. Tym właśnie różniły się jej podróże od wszelkich innych – stereotypowych.
Agnieszka szukała swego miejsca na ziemi: w STS-ie, łódzkiej Filmówce, Gdańsku, Krakowie, kabarecie „Bim-bom”, „Piwnicy pod Baranami”, w ramionach Witka Dąbrowskiego i Daniela Passenta – ojca swej jedynej córki: Agaty, a w końcu w Sopocie – przy Teatrze Atelier, u boku Andre Ochodla. Atelier pozwolił jej na powrót do przeszłości (do lat STS-u) w jej ostatnich miesiącach życia. Był to powrót, o którym marzy każdy – z możliwością poprawienia swoich błędów. Agnieszka mówiła, że nigdy nie wzniosła się na takie wyżyny jak właśnie w czasie współpracy z Atelier.
„I tylko taką mnie ścieżką poprowadź”
Życiowa droga Agnieszki była niezmiernie długa, kręta i trudna. Ale czy ona nie chciała właśnie tego? Prosiła Boga w „Wielkiej wodzie”, by poprowadził ją ścieżką, „gdzie śmieją się śmiechy w ciemności i gdzie muzyka gra”. Muzyka grała przez całe jej życie, bo to ona była muzyką. W swoim życiu dotknęła i śmiechu, i ciemności, i płaczu. Tak też dotykała różnych gatunków literackich: epiki, liryki i dramatu. Angażowała się nawet w reżyserię i spektakle telewizyjne („Listy śpiewające”, „Niech no tylko zakwitną jabłonie”).
Spotykała ludzi bardziej i mniej życzliwych. Z wieloma weszła w bliższe, przyjacielskie relacje. Choć w przypadku Agnieszki – podróżniczki pomiędzy różnymi portami, trudno mówić o przyjaźniach – szczególnie tych głębszych i dłuższych. Tylko Ci najwierniejsi potrafili wytrzymać próbę czasu, odległości i milczenia.
Mówiąc o znajomych Agnieszki, warto wspomnieć o Ani Szałapak, Zygmuncie Koniecznym, Andre Ochodlo, Zuzi Łapickiej-Olbrychskiej, Krysi Jandzie, Magdzie Umer, Maryli Rodowicz, Kasi Gaertner... mam świadomość, jak niewiele mówią te nazwiska, lecz tekst ten stałby się niezmiernie długi, gdybym starał się opisać relacje z poszczególnymi osobami (tym bardziej, że wielu równie ważnych nie wymieniłem – wszak to Agnieszka wiedziała najlepiej kto i dlaczego był dla niej ważny).
Wobec tego, wszystkich zainteresowanych odsyłam do książek autorstwa Agnieszki („Szpetni czterdziestoletni”, „Galeria Potworów”, „Na wolności”, „Rozmowy w tańcu”) a także o niej (doskonała książka-wspomnienie Bartosza Michalaka pt. „Na zakręcie” oraz Zofi Turowskiej „Agnieszki. Pejzaże z Agnieszką Osiecką”). Książki te nie poruszają wszystkich ścieżek Agnieszki, lecz przynajmniej dają zalążki wielu z nich. Aby poznać je lepiej należy wyruszyć w podróż samodzielnie. Zalecane jest uprzednie uzbrojenie się w tomiki poetyckie Agnieszki („Sztuczny miód”, „Wada serca”, „Sentymenty”, „Za chwilę”) oraz jej powieści, opowiadania i dramaty. Wszędzie tam jest Agnieszka, bo jak mawiała: „u [niej] strasznie blisko od serca do papieru”. I właśnie to jej serce, otwarte na świat, przyciągnęło do siebie i swoich dzieł niezliczoną rzeszę fanów.
Wiecznie żywa (jak Elvis)
Pamiętam okres, kiedy bardzo często widziało się (w różnych miejscach) napisy: „Elvis żyje”, choć było to już długo po jego śmierci. Elvis Presley – król rock’n’rolla żyje w muzyce – piosenkach, które obecnie doczekały się wielu coverów. Słuchając nowej aranżacji fani rozpoznają utwór Elvisa. Jednak równie wielu, nieznających „króla”, uzna utwór za pierwsze i jedyne wykonanie, zapominając o Elvisie. Zupełnie inaczej jest z tekstami Agnieszki, które zawsze, niezależnie od wykonania pozostaną jej autorstwa. Dzięki temu Agnieszka, ukryta między wierszami swoich utworów, pozostaje wiecznie żywa.
To przedłużone, bo tak należy je nazwać, życie Agnieszki rozciąga się także na płaszczyznę życia codziennego. Niejedno powiedzonko czy wers z tekstów Osieckiej trafił do języka potocznego, zadomawiając się w nim wręcz idealnie.
Ziemskie życie Agnieszki trwało 61 lat. Odeszła w momencie najmniej odpowiednim (ale czy w ogóle istnieje odpowiedni moment?) i choć nie od niej to zależało, pragnęła mieć jakiś wpływ na ten ostatni moment. „Tak nagle ustać w niedzielę wieczór. Nie czuć, nie poczuć, nie przeczuć. Wśród jasnych buków zasnąć jak skała. Sama chciała, sama chciała...”. Niestety, tak jak pisała o miłości: „Ja nie odchodzę, kiedy trzeba”, tak też odnieść to można do jej życia. Mogę tylko dziękować Losowi, że pozwolił mi przeżyć siedem lat razem z nią. Razem, choć tak naprawdę osobno.
Żyliśmy gdzieś obok siebie – na tym globie, nie wiedząc o swoim istnieniu i być może nigdy bym się o nim nie dowiedział, gdyby nie magiczny koncert w Opolu w roku 1997. Koncert zorganizowany przez Magdę Umer. To właśnie wtedy narodziła się pierwsza nuta sympatii do Maryli Rodowicz. Mogę śmiało powiedzieć, że Agnieszkę poznałem właśnie dzięki Maryli – zostałem niejako przedstawiony. Potem znajomość z Agnieszką rozwinęła się bardzo szybko. Jej piosenki, a następnie także wszelkie inne teksty stały się drogowskazami na mojej drodze.
„... tylko wędrować po pastwiskach nieba...”
Nie spodziewała się swojej śmierci – przynajmniej „nie teraz”. Jeszcze w „Rozmowach o zmierzchu i świcie” – cyklu programów (wywiad rzeka), realizowanym niewiele przed jej śmiercią, żartowała, że będzie żyła długo jak słoń. Mimo to, zakładała, gdzieś podświadomie, możliwość wcześniejszego odejścia i starała się przygotować na taką okoliczność swoich przyjaciół.
„Kiedy mnie już nie będzie siądź z tamtym mężczyzną/tamtą kobietą twarzą w twarz. Spalcie w kominie moje buty i płaszcz. Zróbcie sobie miejsce...” – radziła tym, którzy pozostaną. Nie chciała rozpaczy i smutku: ani nad sobą i swoją chorobą, ani po śmierci. Dlatego też w konwencji spotkania przyjaciół odbył się wspomniany już przeze mnie koncert „Zielono mi” (Opole 1997). Agnieszka była tam obecna. Poruszała się pomiędzy artystami popijając kruszon, przygotowany specjalnie na tę okazję przez Magdę Umer. Koncert poprowadziła jego inicjatorka (Magda U.) oraz najbliższa i najbardziej podobna do Agnieszki, choć tak różna – Agata Passent, córka.
Agnieszka pragnęła „wędrować po pastwiskach nieba”. Oby tylko nie zarzuciła tam pisania. Wszak w „Rozmowach o zmierzchu i świcie” obiecała, że nawet po tamtej stronie usiądzie gdzieś w lewym kąciku i będzie pisać. Może ona od zawsze należała trochę do tamtego świata, z którego Stwórca przysłał ją do nas „na chwilę”, prosząc, by nie zmarnowała talentu. Tego ostatniego na pewno nie zrobiła. Pisała do końca. Najwidoczniej także i On – Najwyższy, stęsknił się za jej niebieskim piórem i postanowił sprowadzić do siebie z powrotem.
„Wielbiciele Agnieszki dzielą się, w przybliżeniu na dwie kategorie: zafascynowanych jej życiem i osobowością oraz zafascynowanych jej twórczością” – pisze Agata Passent we wstępie do „Zabaw poufnych” Agnieszki. Jeżeli rzeczywiście takowy podział istnieje, to mogę śmiało powiedzieć, że zaliczam się do obu tych kategorii jednocześnie.
Kim była Agnieszka Osiecka? Wspaniałą, piękną kobietą, pełną inteligencji, wewnętrznego ciepła i uroku osobistego, pisarką, poetką, dramaturgiem, a nade wszystko tekściarką – jak zwykła się sama nazywać. Pozostawiła po sobie ponad 2000 piosenek – każdą z częścią swojego ducha...
Obecnie propagowaniem twórczości Agnieszki Osieckiej zajmuje się Fundacja Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej.
Źródło: www.wiadomosci24.pl
Autor: Wojciech Bryda
Tekst zamieszczony bez wiedzy i zgody autora.
Przed samym wejściem na szczyt znajduje się Równia pod Śnieżką, której osobliwością są torfowiska. Mimo że miąższość torfu nie przekracza 2 m, torfowiska pochłonęły sporo ofiar.
Schodząc z Śnieżki trzeba koniecznie zejść do Małego Stawu , gdzie w pobliżu znajduje się urokliwe schronisko Samotnia nawiązujące do tajemniczości tego miejsca. Ponad nim wznosi się Strzecha Akademicka jedno z najstarszych schronisk w Karkonoszach. Wyprawa na Śnieżkę to całodniowa wędrówka wyczerpująca ale warta zachodu. Polecamy wyruszyć z Karpacza i tutaj też powrócić szlakiem od drugiej strony. Widoki tutejsze są wspaniałe i niezapomniane...
Tekst: Robert Drabczyk